Not
Polityka historyczna
Wystawa Nasi chłopcy. Mieszkańcy Pomorza Gdańskiego
na fb w dyskusji
To Twoje indywidualne odczucie. Zastanów się nad przekazem tytułu "„Nasi chłopcy. Mieszkańcy Pomorza Gdańskiego w armii III Rzeszy”. Wszyscy chłopcy. Również ci z ochotą wstępujący do SS albo strzelający sąsiadom Polakom w plecy. O to tu chodzi. A upieranie się przy tum tytule potwierdza odczucie, że chodzi o relatywizację historii. Próbę związania lokalnych społeczności emocjonalnie bardziej z historią takich ziem bardziej niż z historią Polski. Znam do z Dolnego Śląska. Stawianie wyżej aspektów lokalnej historii niemieckiej niże związanej z tym samymi faktami historii Polski. Przykład. Interesuje się bardzo historią Śląska ale jestem zbulwersowany nazwą Hala Stulecia, która upamiętnia i gloryfikuje wydarzenia z punktu widzenia Niemiec bardzo pozytywne ale dla Polski jednak tragiczne. Bo interesuję się historią Śląska ale nie identyfikuję z historią Niemiec ale Polski.
I c
Pomiędzy pamięcią a tożsamością: Polak z Dolnego Śląska wobec eksponowania niemieckiej historii tych ziem
Jako mieszkaniec Dolnego Śląska — regionu o skomplikowanej przeszłości, pełnego warstw historycznych i tożsamościowych napięć — nie mogę przejść obojętnie wobec zjawiska, które coraz częściej zauważam w przestrzeni publicznej, akademickiej i medialnej. Chodzi o sposób, w jaki przedstawiana i eksponowana jest niemiecka historia tych ziem — często zbyt jednostronnie, z pominięciem lub marginalizowaniem polskiego doświadczenia, a czasem wręcz z próbą zbudowania emocjonalnej ciągłości między dzisiejszymi mieszkańcami a niemieckimi dziejami regionu.
Nie jestem przeciwnikiem badań nad lokalną historią, wręcz przeciwnie — sam interesuję się dziejami Śląska i uważam, że należy je zgłębiać rzetelnie i uczciwie. Ale właśnie dlatego budzi mój sprzeciw sposób, w jaki niektóre narracje próbują przesuwać punkt ciężkości z polskiej tożsamości ku emocjonalnemu utożsamieniu z niemiecką przeszłością.
Przykładem niech będzie tytuł książki „Nasi chłopcy. Mieszkańcy Pomorza Gdańskiego w armii III Rzeszy”. Brzmi niewinnie, może nawet ciepło — jakby chodziło o zwykłych chłopców z sąsiedztwa, których los rzucił w tryby wielkiej historii. Ale przecież „nasi” to również ci, którzy wstępowali z ochotą do SS, ci, którzy strzelali Polakom w plecy, donosili, współtworzyli aparat terroru. I właśnie w tym tkwi problem. Tytuł ten, niezależnie od zawartości merytorycznej książki, budzi niepokój, bo niesie potencjalną relatywizację — łagodzi granice winy, przekształca sprawców w ofiary losu, zasiewa sympatię tam, gdzie powinno być chłodne, trzeźwe spojrzenie.
Podobne uczucie towarzyszy mi, gdy słyszę nazwę „Hala Stulecia” we Wrocławiu — budowla wybitna pod względem architektonicznym, ale przecież powstała jako pomnik zwycięstwa nad Napoleońską Francją i zarazem symbol niemieckiego nacjonalizmu, którego wyrazem był choćby tzw. „Fryderykowski kult zwycięstwa”. Dla Niemiec to było święto narodowe, dla Polski — epoka rozbiorów i utraty niepodległości. Czy zatem powinniśmy dziś bezrefleksyjnie używać tej nazwy, nie uwzględniając polskiej wrażliwości i kontekstu?
Jako Polak nie utożsamiam się z historią Niemiec, choć mieszkam w miejscu, które przez wieki było częścią niemieckiego kręgu kulturowego. Utożsamiam się z historią Polski — z jej dramatami, zmaganiami i odzyskaniem tych ziem po II wojnie światowej. Nie oczekuję wymazywania przeszłości, ale domagam się jej równoważenia — pokazywania jej w sposób, który nie rozmywa różnicy między ofiarą a sprawcą, między oprawcą a zniewolonym.
Dlatego, gdy widzę próby budowania tożsamości lokalnej w oparciu o dziedzictwo niemieckie, bez uwzględnienia polskiej perspektywy — czuję niepokój. Pamięć historyczna to nie tylko zbiór faktów, ale fundament wspólnoty i tożsamości. A jeśli zaczniemy „naszych chłopców” widzieć wszędzie — także tam, gdzie byli po drugiej stronie karabinu — to zgubimy siebie jako naród.
Dolny Śląsk, Pomorze, Warmia i Mazury to ziemie odzyskane nie tylko terytorialnie, ale też kulturowo i emocjonalnie. Ich historia niemiecka jest ważna — ale nie może stać się jedyną narracją, bo wtedy przestaniemy być u siebie.
II c
Pomiędzy pamięcią a tożsamością: Polak z Dolnego Śląska wobec eksponowania niemieckiej historii tych ziem
Jako Polak mieszkający na Dolnym Śląsku — w regionie, który przez wieki znajdował się w niemieckim kręgu kulturowym, ale po II wojnie światowej stał się częścią państwa polskiego — nieustannie konfrontuję się z pytaniem: jak opowiadać historię tych ziem uczciwie, ale bez zatracenia własnej tożsamości?
Coraz częściej obserwuję zjawisko, które budzi mój niepokój: jednostronne eksponowanie niemieckiego dziedzictwa tych terenów — jako czegoś pierwotnego, autentycznego i emocjonalnie „naszego”. Pomija się przy tym doświadczenia tych, którzy przybyli tu po wojnie, odbudowali te miasta, zamieszkali w zgliszczach i ruinach, przynieśli nowy język, kulturę i tożsamość.
Najbardziej uderzającym przykładem tego przewartościowania jest nazwa Hala Stulecia. Ten wybitny zabytek architektury, nazywany też Halą Ludową, był pierwotnie pomnikiem chwały niemieckiego militaryzmu i nacjonalizmu — upamiętnieniem zwycięstwa nad Napoleonem i symbolem odrodzenia niemieckiego ducha narodowego. Dla Niemców był to powód do dumy. Dla Polaków — przypomnienie czasów zaborów i zniewolenia.
Dlatego właśnie trudno mi zaakceptować bezrefleksyjne używanie oryginalnej, niemieckiej nazwy Hala Stulecia we współczesnym Wrocławiu. To nie jest tylko kwestia semantyki czy tradycji architektonicznej — to sprawa symboliczna. To pytanie: czyją pamięć upamiętniamy? I czyja tożsamość ma być dzisiaj dominująca?
Jako Polak nie utożsamiam się z historią Niemiec, choć mieszkam w miejscu, które przez wieki było częścią niemieckiego świata. Utożsamiam się z historią Polski — z jej dramatami, zmaganiami, z utratą niepodległości i z odzyskaniem tych ziem po II wojnie światowej. Nie oczekuję wymazywania przeszłości, ale domagam się jej równoważenia — pokazywania jej w sposób, który nie rozmywa różnicy między ofiarą a sprawcą, między oprawcą a zniewolonym.
Tymczasem coraz częściej obserwuję działania, które tę równowagę burzą. Przykład? Głośna wystawa w Gdańsku zatytułowana „Nasi chłopcy. Mieszkańcy Pomorza Gdańskiego w armii III Rzeszy”. Tytuł ten budzi mój sprzeciw. Bo czy naprawdę możemy mówić o „naszych chłopcach” w odniesieniu do ludzi, którzy walczyli pod hitlerowską flagą, którzy nierzadko z własnej woli wstępowali do SS, donosili, kolaborowali, brali udział w represjach wobec Polaków? Taka narracja relatywizuje przeszłość, rozmywa winę, buduje fałszywe poczucie wspólnoty, tam gdzie powinna być raczej ostrożność i historyczna czujność.
Z tym wszystkim wiąże się także niedawna dyskusja o planowanym przywróceniu niemieckiego napisu Kaiserbrücke na Moście Grunwaldzkim we Wrocławiu. Choć dziś wielu mieszkańców postrzega tego typu gesty jako neutralne przypomnienie historii, dla tysięcy ludzi, którzy przybyli tu po wojnie — repatriantów, wygnańców z Kresów, przesiedleńców z zrujnowanej Polski centralnej — niemiecki język i symbole budziły głęboki lęk. Niemieckie napisy na murach, niemieckie szyldy, dźwięk niemieckiego słowa — to wszystko było nośnikiem wojennej traumy. To nie były ozdoby, to były znaki obcości, przemocy, upokorzenia.
Ich obecność dziś — w formie przywróconych nazw, pomników, wystaw — może być zrozumiała, ale tylko wtedy, gdy towarzyszy im pełna świadomość kontekstu i uwzględnienie polskiej wrażliwości historycznej. Bez tego — zamiast dialogu mamy dominację jednej opowieści.
Dlatego sprzeciwiam się uproszczonemu „odzyskiwaniu” niemieckiej przeszłości tych ziem bez pytania o to, jak wpłynęła ona na polskie doświadczenie. Bo polska obecność na Dolnym Śląsku nie jest przypadkowa, nie jest tymczasowa i nie jest dodatkiem do „właściwej” historii. Jest fundamentem, na którym zbudowano powojenny Wrocław, Wałbrzych, Legnicę czy Jelenią Górę.
Pamięć to nie tylko zbiór faktów. To wybór — kogo chcemy pamiętać, jakim językiem o tym mówić i w czyim imieniu. I jeśli dziś coraz częściej mówi się o „naszych chłopcach” w mundurach Wehrmachtu, a coraz ciszej o traumie polskich przesiedleńców — to znaczy, że coś się w tej pamięci przesuwa. I trzeba to głośno nazwać.
Dolny Śląsk jest moim domem. Ale chcę, by był miejscem, w którym historia opowiadana jest uczciwie, wrażliwie, bez uproszczeń i bez odgórnego narzucania emocjonalnej identyfikacji z cudzą przeszłością. Mamy prawo do własnej pamięci. I mamy prawo, by ta pamięć była respektowana — także w przestrzeni publicznej.
Do zrobienia - uzupełnienia, poprawki
Epitafium Rotichena
ZMienić szybko aktualną wersję
Herby ptaków to jednak nie takie same. Kromayer i Rothe, a nie dwa razy Kromayer. Czyj jest więc herb na konsoli i przy mężczyźnie. Starałem się w dyskusji pliku opisać. Oszczanowski mówi Rudich, wskazując, że rozpoznaje po herbie. Przyjrzeć się napisowi na konsoli.