Kampania ziębicka w 1467 roku
W piątek przed Zielonymi Świątkami (15 maja) 1467 roku, wczesnym rankiem, około tysięczna armia wrocławska wyszła z miasta, aby zaatakować księstwo ziębickie. Zaciężni żołnierze oraz wrocławscy rzemieślnicy żegnani byli błogosławieństwami duchowieństwa i entuzjazmem pospólstwa. Oddział dysponował liczną artylerią, mianowicie 8 hafnicami, jedną dobrą ćwierćkolubryną oraz wieloma hakownicami i rusznicami. Na jednym z dwóch dużych wozów bojowych znajdowało się 6 dział, każde o wadze jednego centara. Można je było obracać na wozie i skierować we wszystkich kierunkach. Na drugim wozie bojowym znajdowały się 24 duże, żelazne hakownice o łącznej wadze 36 kamieni. To ustawienie, zupełnie nieznane dotąd na Śląsku, zostało zaprojektowane przez dowódcę oddziału, pochodzącego z wrocławskiej rodziny patrycjuszowskiej, Christopha Skoppa (Schkoppa), który miał duże doświadczenie wojenne i wyróżnił się w Prusach. Do armii należało także 125 wozów, z których 80 było przykrytych płótnem, a pozostałe częściowo płótnem (z Plauen), częściowo korą. W tym samym czasie biskup z 200 jeźdźcami, 1200 piechurami, 4 hafnicami i 100 wozami wyruszył z Nysy. Obie armie spotkały się wieczorem przed Ziębicami, stolicą księstwa Wiktoryna, najstarszego syna Podiebrada. Była to kampania w ramach wojny z królem Czech Jerzym z Podiebradów, której Wrocław uparcie odmawiał uznania od 1458 roku. Stanowisko pewnego siebie miasta miało podłoże religijne i narodowościowe. Jerzy był umiarkowanym, ale jednak husytą, a ruch religijny miał też silne czeskie podłoże narodowe.
Początkowo wszystko szło po myśli Wrocławian. Z marszu zdobyto miasto Ziębice (16 maja), a broniący się w zamku Czesi poddali się następnego dnia. Obrońcy otrzymali gwarancję swobodnego odejścia, ale jeden z czeskich żołnierzy został przez wrocławskich mieszczan rozpoznany jako były służący i uznany za dezertera. Skopp nie zdołał zapobiec jego rozszarpaniu na kawałki.
Gorzej szło pod Ząbkowicami. 100-osobowa czeska załoga dzielnie broniła zamku, a przedłużające się oblężenie powodowało, że ludzie wystawieni przez cechy, którzy nie mogli zbyt długo pozostawać z dala od swojego rzemiosła, stopniowo opuszczali armię i po cichu wracali do Wrocławia, pozostawiając głównie miejskich żołnierzy i służbę. W końcu, 28 maja udało się zająć ząbkowicki zamek, ale tego samego dnia nadciągnęły z Czech oddziały, które otoczyły w nim Wrocławian. Nadciągające z Wrocławia posiłki były za małe, by próbować przerwania oblężenia. Oddział 50 jeźdźców i 400 piechurów dowiedział się o wydarzeniach w Niemczy i skierował się tymczasowo do Grodkowa. Wiadomość o oblężeniu wstrząsnęła wrocławską ludnością, pewną swojego zwycięstwa. We Wrocławiu zapanował strach i wściekłość. Zaczęto przeklinać biskupa i dowódców. Oblężeni w Ząbkowicach walczyli dzielnie.
Czesi byli zaskoczeni niespodziewanym oporem i dla zastraszenia jeńców, którzy mieli naszyte na plecy czerwone krzyże, zmuszali ich do ich połknięcia, a tym, którzy nie mieli krzyża, wycinali lub wydzierali go na czole, po czym odsyłali ich z powrotem do Ząbkowic. Skopp w odwecie kazał jeńcom czeskim wycinać kielichy na czołach i wysyłać ich z powrotem do obozu wroga. W odpowiedzi czescy dowódcy zwrócili się do wrocławskich z prośbą, by zaprzestali „wycinania kielichów”, obiecując, że Czesi przestaną wycinać krzyże, i obie strony zobowiązały się do prowadzenia rycerskiej wojny.
Sytuacja jednak stawała się coraz trudniejsza. Z wojskami zebranymi na Morawach nadciągnął Ctibor Tovačovský z Cimburka, a w końcu także sam książę Wiktoryn. Z Ząbkowic przedarł się do Wrocławia jeden z obrońców i opowiedział o ciężkim losie oblężonych, którzy od czternastu dni nie mieli chleba, konie padały z głodu, ale nie brakowało piwa.
Wrocław wysyłał posiłki w pole, dokonując zaciągów również w Polsce, ale sytuacja oblężonych stała się beznadziejna. Opracowano plan potajemnej ewakuacji z Ząbkowic. Ustalono, że gdy czescy posłańcy wrócą z Nysy z negocjacji, wrogowie nie będą zbyt czujni. Biskup przekazał swoim dowódcom polecenie, aby nocą załadować wozy i cicho wycofać się do Paczkowa. Razem z oddziałami biskupimi miały pójść także wojska wrocławskie, i uzgodniono z nimi godzinę nocnego przebicia się. Każdy, kto nie był w stanie iść, miał dosiąść konia, a wszyscy musieli przysiąc, że nie zdradzą planów mieszkańcom Ząbkowic, obawiając się ich zdrady.
Tuż po północy (16 czerwca) około trzech czwartych załogi wyruszyło, najpierw biskupie i nyskie oddziały. Udało im się, ponieważ książę Wiktoryn nie był wystarczająco czujny, a Czesi zdali sobie sprawę z zakresu operacji dopiero wtedy, gdy większość uciekających była już na drodze do Paczkowa. Wrocławskie oddziały wychodziły ostatnie, i gdy doszło do starcia, tylko część z nich zdołała się przebić. Około 1000 ludzi, głównie ząbkowiccy strażnicy i mieszczanie-żołnierze, zostało zepchniętych z powrotem do miasta i wziętych do niewoli przez nacierających Czechów.
O świcie wrogowie wtargnęli do Ząbkowic i schwytali jeszcze kilkaset osób – biskupich i Wrocławian, którzy spóźnili się, pijąc piwo lub tchórzliwie ukrywając się w domach mieszkańców. Jeńców wywieziono do Kłodzka, na zamek Edelstein i do różnych czeskich miast i zamków. Czesi zdobyli także bogaty łup, w tym wiele wozów i koni, drogie wrocławskie działa, różnorodny sprzęt oraz wiele zbroi, tarcz i broni. Zamek w Ząbkowicach splądrowano, bogatych mieszkańców ograbiono, a na bezbronnych, zwłaszcza kobiety i dziewczęta, spadły okrutne akty przemocy, wiele z nich porwano. Wielkie wrocławskie działa zostały w triumfie wprowadzone do Pragi przy dźwięku trąb i piszczałek. Całkowita strata ludzi po stronie Wrocławia wyniosła około 300 osób, w tym około 30 obywateli Wrocławia. Jeńcy zostali wykupieni po sześciu miesiącach.